24 października 2014

Rozdział 8

    Ciepło. Ciepło i duszący zapach palonego drewna obudził nastolatkę. Ledwo co otwarła swoje jasnoniebieskie oczy i dostrzegła swoją sypialnie w trawiący wszystko co popadnie ogniu. Bez chwili zwlekania "wyskoczyła" z łóżka i pobiegła w stronę masywnych drzwi, parząc sobie skórę. Otwarła je. Oczom Penelop ukazał się korytarz w płomieniach. Wszędzie dym, ogień i krzyki. Coś szarpnęło ją w tył i poczuła na swoich ramionach kujące szpony. Mózg dziewczyny nie zarejestrował jak i kiedy znalazła się poza murami bezpiecznego pałacu. Była cała obolała od oparzeń i przelecenia sporej odległości. Olbrzymi orzeł kilka sekund wcześniej, rzucił ją na kamienny most, więc trudno było się pozbierać po tak twardym lądowaniu. Z trudem wstała. Obróciła się i ujrzała piękny oraz majestatyczny pałac, niestety w płomieniach. 
     Głos. Ledwo co słyszalny. Uciekaj. Nie martw. W pałacu był szpieg królowej Mananapów. Nastąpił najazd. Szukaj kamienia i nie daj się zabić. - to właśnie usłyszała. Nie miała wątpliwości czyj to był głos. Posłuchała się go. Nie, nie przez strach czy posłuszeństwo o nie, nie, nie. Posłuchała się przez bezradność. Co miała zrobić? Wpaść i zostać stratowaną? Spłonąć żywcem? Ze łzami w oczach się obróciła i pobiegła w stronę zagajnika.
     Zahaczała włosami o gałęzie, kolce krzaków raniły jej już poparzoną skórę. Nie zważała na to. Po kilku minutowym "biegu przełajowym" zwolniła kroku do szybkiego marszu, rozglądając się. Za nią puszcza, przed nią puszcza, wszędzie puszcza! Można powiedzieć, że las żył własnym życiem. Panowała ciemność mimo faktu, że był już świt. Cienki słupy światła słonecznego, przebijały się miedzy gęstą koronę drzew prosto w mrok. Dodawały aurę tajemniczości temu dzikiemu miejscu. Gra światła była zdumiewająca. Śpiew. Lisica usłyszała chłodny śpiew niesiony przez wiatr. Iść? Nieee... lepiej nie. Kto wie kto lub jeszcze lepiej CO może to śpiewać. - powiedziała pod nosem. Nie zwalniając kroku, chodziła przez zagajnik niczym dziki kot - ostrożnie i cicho. Grube korzenie drzew od czasu do czasu zmieniły swoje położenie. Nie raz Penelop potknęła się o ich żyjącą podstawę. Nastolatce trudno było stwierdzić czy jest południe, wieczór albo dalej świt. Przez gęste korony drzew widziała tylko przebłyski światła dziennego. 
      Była wyczerpana całą tą nagłą sytuacją. Doskwierał jej głód i chłód w końcu była w tylko w piżamie. Z kilku ran leniwie leciała lepka krew. Wskrzeszenie cienia. Tak tego właśnie potrzebowała, w końcu wszędzie panował. Trudno było jej się skupić przez swoją sytuację. Po 5 minutach wreszcie stworzyła normalne ubrania. Bolały ją skronie, chociaż twarz miała kamienną. Stworzyła zwykły t-shirt, jeansy i do tego botki. Już się miała schylić po ubrania, gdy nagle poczuła przeszywający ból, który "położył" ją na kolana. Głęboka rana ciągnęła się przez całe plecy. Od lewej łopatki do prawego, ostatniego żebra. Gorąca, bordowa krew leciała strumieniami, ze świeżego rozcięcia skóry. Nastolatka była w bezruchu. Cierpliwie czekała, aż przestanie się sączyć krew. Nigdy nieczuła takiego bólu, a parzcież miała kiedyś złamany piszczel w dwóch miejscach. Łzy leciały bez pohamowania. Wiedziała, że jakikolwiek ruch sprawi jej ból, więc czekała i czekała w męczarniach. W środku wiła się z cierpienia i krzyczała. 
     Po pół godzinie zaczęła lekko ruszać ramionami. Całe plecy jej pulsowały, ale mogła już wykonywać zwykłe czynności. Ostrożnie założyła bluzkę, by nie uszkodzić rozciętego ciała. Pozostałą część garderoby założyła w miarę sprawnie. Światło gasło, a na jej miejsce wpełzała ciemność. Dostrzegła masywne drzewo, które miało gałęzie pozwalające wspiąć się wyżej, aż do korony. Ostrożnie wspinała się po konarach. Kilka razy serce miała w gardle, gdy jej stopa się zsunęła z gałęzi. Runęłaby z dużej wysokości najprawdopodobniej tracąc przytomność. Po kilku minutach była na szczycie. Jej twarz oblał chłodny, północny wiaterek, w uszach zagościł śpiew tutejszych ptaków, a wzrok dostrzegł słońce układające się ku horyzontowi, zanikając i pozwalając, by gwieździsta noc przejęła nieboskłon. Kilka minut karmiła oczy tym pięknym widokiem, aż spostrzegła, że na samym szczycie rosły owoce. Duże, niebieskie jabłka. Penelop widziała po raz pierwszy, by jabłko miało barwę niebieską, ale w tym świecie jest wszystko możliwe. Zerwała jedno i z obawą ugryzła. Słodki i ciepły sok pociekł jej po brodzie. Delektowała się tymi pysznymi owocami, aż wszystkie znikły z pola zasięgu jej rąk. Jak ja mam tą ranę? - myślała na głos - Może ten ptak mi rozciął plecy przez przypadek? Chociaż... nie... gdy biegłam nic mi nie było. Mniejsza. Co się stało to się nieodstanie. Lisica zeszła kilka gałęzi niżej, by wiatr nie wyziębił jej ciała podczas snu.
     Następnego dnia obudził ją miły dla ucha śpiew ptaków. Otwarła zmęczone oczy i ostrożnie zeszła z drzewa. Znaczy "zeszła" rozum jako runięcie na ziemie z połowy wysokości drzewa. Cała obolała ruszyła przed siebie w półmroku, niezwracająca uwagi na lekko i leniwie płynącą krew z pleców. Zahaczała włosami o gałęzie, ale nie była wściekła jak inne dziewczęta, które znała tylko obojętna. Czemu miała by się denerwować? Była w tak beznadziejnej sytuacji, że było jej to wszystko jedno. Chciało jej się płakać na samą myśl o tym, że:
a) ma głęboką ranę na plecach
b) była głodna
c) jedyny dom w tym świecie płonął
d) podpunkt a) b) i c)
Prawidłowa odpowiedź: d). Jej obecna sytuacja była zapłakana. Nie wiedziała gdzie iść, co zrobić i czego się spodziewać. Szła przez zagajnik z nadzieją na pomoc, lecz najbliższy okres czasu nie zapowiadał się kolorowo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz